Była sobie w mieście dziura,
wielka, czarna i ponura.
Wszyscy dobrze ją poznali,
bowiem często w nią wpadali.
Pewna pani z biblioteki
szła po leki do apteki,
lecz się trochę zaczytała
i do dziury – łup! – wleciała.
Raz księgowy z pracy pędził,
wpadł, gdy liczył coś w pamięci.
Za nim złodziej, co wieczorem
szedł po cichu z wielkim worem.
Pilot, który nie pracował,
już pięć razy w niej lądował.
Czasem także któreś z dzieci,
z wielkim hukiem do niej wleci.
Burmistrz miał pomysłów furę:
– Wiem, jak można zatkać dziurę.
Zdejmę krawat i bez strachu,
rzucę pełną szuflę piachu.
Ale dziur przybyło wiele.
Pojawiły się w kościele
i w ratuszu, na uczelni,
u kucharki na patelni;
w butach, spodniach i skarpetach,
na basenach, w toaletach.
W całej naszej galaktyce
jest ich tyle, że nie zliczę!
Burmistrz mówi: – To jest plaga,
nic już tutaj nie pomaga.
Skoro dziury są w kosmosie,
to ja także mam je w nosie!