Dostałem psiaka, zwałem go Burek,
mały pchli – tragarz i obszczymurek.
Cóż z niego było za dziwne zwierzę,
biegał co chwilę, jak kot z pęcherzem.
Olewał wszystko i dookoła,
nie uszanował nawet kościoła.
Czuł ciągłe parcie, na księdza siusiał.
Po co to robił? Podobno musiał.
Posiadał także ludzką naturę,
był dość wylewny, lał na kulturę.
Miewał naprawdę głupią manierę,
sikał na pomnik, co każdy skwerek.
Pił ile wlezie, miał gardło smocze,
a swoje smutki wydalał z moczem.
Czasem spotykał drugiego psiaka
i razem lali po miejskich krzakach.
W mieście wybuchła wielka afera,
że Burek w górę nogę zadziera.
– Trzeba go złapać (grzmiał ksiądz w niedzielę),
przecież to szatan w nieludzkim ciele!
Był obrzydliwy? Nie, nie ma mowy,
miał przerośnięty gruczoł krokowy.
Kończę już wierszyk o przyjacielu.
wiernym, a takich przecież niewielu.